Od autorek

Od autorek

Drodzy Czytelnicy! Zapraszamy na epilog Doriana. Dziękujemy wszystkim,
którzy komentarzami dawali nam znać, że nasza powieść nie znika bezowocnie
w głębinach Internetu. Zapraszamy także na Szczyptę magii.
Pozdrawiamy i czekamy na Wasze opinie;)

29.03.2016

Rozdział XII

***Ezekiel***

    Nim nastąpiła wojna, mój lud uważał, że to siła zapewnia nam władzę. Potęga nieskończonego rodu Panów. Jak widać, nie mieli racji. Dziś mówi się, że to pieniądze są potęgą. Mając ich odpowiednio dużo, można wszystko. Tym lepiej się składało, że byłem obrzydliwie bogaty. Gdybym jednak nagle zaczął się z tym obnosić, nawet głupi ludzie staliby się podejrzliwi. Musiałem wkroczyć na scenę w sposób spektakularny i zwracający powszechną uwagę. I właśnie dlatego postanowiłem grać na giełdzie. Dzięki wiedzy Baśniarza i własnej inteligencji mogłem bez problemu zdobyć w ten sposób fortunę. Mógłbym kupić akcje jakiejś dobrze prosperującej firmy, dając temu kolejny rozgłos.
    Tak więc, podczas gdy mój przyjaciel zmagał się z humorami obrażonego nimfiątka, ja  odwiedziłem gniazdo światowej finansjery, Nowy Jork. Stary budynek na rogu Wall Street nie zrobił na mnie wrażenia. Podobnie tłumy ludzi, których nie sposób było wyminąć. Wysokie kolumny, podobizny aniołów wyryte w kamieniu; nie miałem zamiaru dociekać, dlaczego ludzie zdecydowali się na takie, a nie inne dekoracje. Wnętrze zostało, powiedziałbym, opanowane przez nowoczesność i technologię. Choć opanowałem już wszystko, co powinienem wiedzieć, a dzięki Baśniarzowi nic nie było w stanie mnie zaskoczyć, ten widok wciąż był czymś obcym. Komputery, stanowiska otoczone grupami rozgadanych ludzi, wielkie telebimy wyświetlające najnowsze dane i wskaźniki.
    Spędziłem w tej wielkomiejskiej dżungli kilka godzin, po prostu obserwując. Słuchałem, analizowałem, przyglądałem się. Chciałem to poczuć, tę desperację, gorączkowe pragnienie, zobaczyć skupienie na twarzach i usłyszeć trybiki obracające się w ich głowach. Syciłem się emocjami, sprawdzałem sposób rozumowania ludzi, szybkość ich reakcji i zdolność przewidywania. Każda minuta utwierdzała mnie w przekonaniu nad pospolitością, a nawet marnością tego gatunku. Mimo to, wciąż byłem ciekawy, dlatego wracałem. Po trzech dniach założyłem swoje pierwsze konto maklerskie, oczywiście z pełnym pakietem danych aktualizowanych natychmiastowo. Z odpowiednimi papierami i płytą zawierającą niezbędne oprogramowanie, wróciłem do domu.
    Poprzedniego dnia mnie i Doriana nieco poniosło, czego efektem był niespodziewany bunt jego żony i cała masa marudzenia z jego strony, którego musiałem wysłuchać. Fakt, że to dziewczę posiada jednak jakiś charakter, byłby niepomiernie zabawny, gdyby nie to, że miałem obowiązki, które nie wypełnią się same. Na przykład stać się powszechnie znanym i uwielbianym miliarderem. Tym bardziej doprowadzał mnie do szału fakt, że za oknem zapadł już wieczór, a ja wciąż wpatrywałem się w to brzęczące ustrojstwo, zwane laptopem, a ekran już drugą godzinę zapewniał mnie, że ładuje system. Nie tak to sobie wyobrażałem, pytając Baśniarza o obsługę komputera.
    - Co teraz, mądralo? - mruknąłem, łypiąc na księgę. Poruszenie kartek łudząco przypominało wzruszenie ramion. - Tego nie przewidziałeś?
    Może ma jakąś usterkę, pojawiły się słowa. Sprawdzę, czy gdzieś o tym pisano.
    Bezdyskusyjną zaletą Baśniarza była jego pamięć, mieszcząca każde słowo, jakie kiedykolwiek zostało zapisane w książce, każdej. Problem stanowił fakt, że ludzie coraz częściej dzielili się wiedzą za pośrednictwem wynalazku zwanego internetem i każdy miał do niego dostęp. Poza Baśniarzem, bo przecież nie były to księgi, a także poza mną – by poznać tajniki tego medialnego cudu, musiałem wszak mieć sprawny komputer.
    - Więc coś znajdź, albo rozpalę tobą w kominku – ostrzegłem, czując narastającą frustrację.
    Nie zrobisz tego, przeczytałem. Służyłem ci wiernie przez milenia i sprowadziłem z powrotem. Jestem dla ciebie cenny, odparował.
    - Byłeś, bo teraz jakoś nie pomagasz – burknąłem. Drgnąłem, gdy komputer wydał z siebie pisk i ekran przybrał niebieski kolor. Już nic się nie ładowało. Uniosłem brew i kilka razy kliknąłem myszką, swoją drogą idiotyczna nazwa. Niby w czym to małe pudełko przypomina mysz?
    Obawiam się, że go straciliśmy, poinformował mnie Baśniarz. Wydałem z siebie gniewne warknięcie, a mój sługa dodał: panie mój i władco.
    Przewróciłem oczami. Kilka razy próbowałem włączyć to ustrojstwo od nowa, ale ciągle pojawiał się ten sam błąd.
    Chyba musisz wgrać mu nowy system. To potrwa. Poinstruuję cię.
    - Tak jak poprzednio? - mruknąłem. Zabawa w informatykę z Baśniarzem w roli nauczyciela doprowadzała mnie już do szału. Potrzebowałem szybszej metody. I lepszego towarzystwa. Najlepiej kobiecego.
    Cóż, jeśli chcesz, mogę ci wszystko rozrysować, zaproponował mi demon księgi, nie doczekawszy się odpowiedzi. A jeśli nie masz ochoty, to wyrwij serce jakiemuś jajogłowemu informatykowi...
    - Sugestia ciekawa, aczkolwiek chybiona. Widzisz, nad moją głową wisi właśnie groźba wojny, a co za tym idzie, nie mogę ot tak pozbawić ludzi ich wolnej woli. Chyba, że sami zechcą oddać mi swoje serce, jak pracujące tu panie.
    Nie boisz się chyba wojny?
    Sarkazm niemal wyciekał z tych słów, jednak nie poczułem się urażony.
    - Jestem praktyczny. Zostało nas troje, nie mamy armii, a demonom Doriana brakuje przeszkolenia. Dowódca jest dobry, ale nie zrobi z nich wojska w kilka dni. Poza tym to wciąż za mało, potrzebuję więcej, by wygrać. - Westchnąłem. - Dlatego poczekam, nawet jeśli oznacza to udawanie pokory i chowanie ogona pod siebie. Nie należy grać, jeśli nie ma się pewności wygranej, ale ty pewnie nigdy tego nie zrozumiesz. Inaczej nie utknąłbyś w tej księdze.
    Uśmiechnąłem się, gdy nie odpowiedział. Posłałem burczącej maszynie krótkie spojrzenie, a ponieważ nie skapitulowała, wybrałem jedyny numer telefonu, którego postanowiłem nauczyć się na pamięć.
    W efekcie pół godziny później,  z założonym rękami, przyglądałem się Genevieve stukającej zadbanymi paznokciami o klawiaturę ustrojstwa zwanego laptopem. Stanowiła przyjemny widok dla oczu, odziana w krótką, błękitną sukienkę o długich rękawach. Kilka pasemek wysunęło się spod luźnego koka i opadało jej po obu stronach twarzy.
    - Podoba mi się ta sukienka – pochwaliłem, opierając się o biurko.
    - Nie twój rozmiar – mruknęła, wpatrując się w ekran. - A co do komputera, to trafił ci się wadliwy sprzęt. Musisz go wymienić.
    - Oszukali mnie? - zapytałem cichym, spokojnym głosem.
    - Nie, musieli nie wiedzieć o problemie. Dadzą ci drugi, gdy to zgłosisz. Nie zmienisz ich za to w figury lodowe – dodała.
    Uśmiechnąłem się, bo przez chwilę właśnie taka myśl zawitała w mojej głowie. Vi zerknęła na zegarek i podała mi laptop.
    - Mamy jeszcze jakieś pół godziny, by go wymienić. Zbieraj się.
    Nie miałem zamiaru protestować, nie tylko chciałem sprawdzić wreszcie otrzymane oprogramowanie, ale też podobała mi się myśl o wyjściu z Vi, a sama to zaproponowała. Włożyłem komputer pod pachę, wolną dłoń wyciągnąłem do Genevieve.
    Zgodnie z jej przewidywaniami zdążyłem nie tylko zgłosić wadliwy sprzęt, ale także wymienić go na nowy. Sprawdziłem na miejscu – działał dokładnie tak, jak opisał mi to Baśniarz.
    - Zdaje się, że z tym wszystko w porządku. - Vi zerknęła mi przez ramię.
    - Co ty na to, bym zrewanżował się kolacją? Pozwolę ci wybrać restaurację.
    - Łaskawco – mruknęła, posyłając mi ironiczne spojrzenie. Może pozwalanie nie było właściwym określeniem. - Jeśli zapraszasz mnie na randkę, to powinieneś wiedzieć, że nie ma takiej opcji. Nie łączy nas nic poza wspólną przeszłością, Zeke.
    - Wspólną przeszłością i obietnicą. Zaręczyliśmy się, Vi. Jeśli chcesz, bym się zalecał, nie ma problemu, ale nie traktuj mnie jak obcego.
    Przesunęła dłonią po włosach, to był jeden z gestów, które pozostały w niej jeszcze z młodzieńczych lat. Robiła tak, gdy czuła się zmieszana lub zagubiona. Delikatna zmarszczka nad prawą brwią powiedziała mi, że zastanawia się, co powinna powiedzieć. Postanowiłem trochę jej odpuścić.
    - Kolacja, Vi. Pozwól, że odwdzięczę ci się za pomoc, stawiając kolację. Nic więcej, zgoda? Zjemy, porozmawiamy. Chyba mamy o czym po tylu latach, prawda?
    Westchnąłem, gdy nie odpowiedziała. Wyciągnąłem do niej dłoń.
    - No dalej, Vi. Chyba mi nie powiesz, że wciąż masz do mnie żal?
    - Mam ci przypomnieć dlaczego? - Posłała mi spojrzenie spod uniesionych brwi. - Mam pokazać ci nagrobek, który postawiłam dla Doriana?
    - Zgoda, to nie było w porządku z mojej strony, ale nie zapominaj, że ocaliłem mu życie. To ja go odnalazłem i dopilnowałem, by spoczął w ziemi, nim się wykrwawił. Po prostu ci nie powiedziałem. Nie możesz mnie za to nienawidzić. Ani za to, że powstrzymałem cię przed największym błędem życia.
    - Ten błąd to było moje życie – odparła, po czym machnęła ręką. - Zjedzmy tę kolację, nie chcę przywoływać wspomnień na ulicy.
    Uśmiechnąłem się i zaproponowałem jej ramię, tym razem nie odmówiła. Wybraliśmy jedną z najlepszych restauracji serwujących owoce morza. Nie miałem nic przeciwko, współczesna kuchnia wciąż mnie fascynowała. Lokal był utrzymany w wielu odcieniach błękitu, gdzieniegdzie wzbogaconego o srebrne dodatki. Na każdym stoliku stały płonące świece, idealne na randkę, na której nie byliśmy. Nie oficjalnie.
    Genevieve nie powróciła do przerwanego tematu, zatem go nie kontynuowałem, pomimo że miałem wielką ochotę udowodnić jej swoje racje. Innym razem.
    - No więc – zagadnęła między kęsami – zdradzisz mi, jaki diaboliczny plan zrodził się w twojej głowie tym razem? - Wskazała leżący na wolnym krześle laptop. - Nie uwierzę, że kupiłeś go dla zabawy.
    - Dlaczego nie? Nie mogę się bawić? - Dolałem nam wina. Vi uniosła brew i była to jej jedyna odpowiedź. - No dobrze, masz rację. Muszę jednak zaznaczyć, że to wcale nie jest diaboliczny plan. Mam zamiar grać na giełdzie.
    Parsknęła śmiechem, najwyraźniej biorąc moje słowa za żart. Nadziałem na widelec kawałek ośmiornicy i przeżułem go, czekając, aż zrozumie. Nie trwało to długo, posłała mi zdumione spojrzenie.
    - Giełda? Ale po co ci to? Jesteś bogaty.
    - Od przybytku głowa nie boli. Poza tym chcę, by poznał mnie świat. Jako cudowne dziecko Wall Street stanę się rozpoznawalny. Mężczyźni będą mi zazdrościć, kobiety pożądać i wszyscy będą chcieli prowadzić ze mną interesy.
    - Cóż, to cud, że nie kandydujesz na prezydenta – mruknęła i stuknęła się ze mną kieliszkiem.
    - Wszystko w swoim czasie. - Mrugnąłem, po raz kolejny wprawiając ją w rozbawienie.
    - Niech zgadnę, potem reszta świata? Zeke, robisz się przewidywalny.
    - Och, zapewniam, że jeszcze cię zaskoczę. Proponuję toast. Za niespodziewane.
    - Niech będzie, za niespodziewane. - Uniosła kieliszek i upiła łyk. - Wprowadzisz mnie w szczegóły?
    Pokręciłem głową, nigdy nie zdradzałem swoich prywatnych planów, póki nie wprowadziłem ich w życie i nie widziałem efektów. Vi nie mogła być wyjątkiem, nawet ona. Wkrótce zeszliśmy na inne tematy, rozmawialiśmy o świecie, który nas otacza, o zmianach, które nastąpiły od upadku naszej rasy. Rozmowy z Genevieve były głównym powodem, dla którego tak bardzo jej pragnąłem. Zawsze była głodna wiedzy i miała własne zdanie, nie kierowała się niczyimi osądami, śledziła fakty, by decydować sama. Fascynująca w każdym calu. I oczywiście niezwykle piękna.
    Sądziłem, że ten wieczór nas zbliży i w pewnym momencie właśnie tak było, jednak czar prysł niemal równie szybko, jak się pojawił. Odsunęła się w pierwszej chwili, gdy napomknąłem o nas. Nie chciała, by coś nas łączyło. Ale łączyło i nie miałem zamiaru pozwolić, by o tym zapomniała.

    Noc spędziłem samotnie, gdyż towarzystwa Baśniarza nie można było liczyć. Wieczór, choć miły, nie zakończył się tak, jakbym sobie tego życzył, a mnie czekała praca. Rano, gdy giełda rozpoczęła swój codzienny cykl, dokonałem pierwszych zakupów. Zacząłem od kilkunastu dobrze prosperujących akcji, a potem zaczęła się zabawa. Dysponowałem aktualnymi danymi i umysłem zdolnym dostrzec to, czego nie zauważyli ludzie. I zacząłem grać, odważnie, niezwykle ryzykownie, jak zapewne powiedzieliby starzy wyjadacze. Jednak ja wiedziałem. Po prostu.
    Dzień spędziłem śledząc akcje, dopiero pół godziny przed zamknięciem giełdy zdecydowałem się odwiedzić Wall Street. Przyznaję, że ta mała wycieczka była efektem mojej próżnej natury. Wiedziałem, że zarobię niemałą sumkę i chciałem widzieć zazdrość na twarzach ludzi.
    Dlatego usiadłem przed jednym z tych wielkich telebimów, włączyłem laptopa i zacząłem odliczać czas do zamknięcia. Przyglądałem się stłoczonym ludziom, niektórzy notowali coś zawzięcie, spieszyli, by kupić lub sprzedać akcje przed upływem czasu. Kilku klęło, niektórzy błagalnie wpatrywali się w ekrany, inni szeptali gorączkowe modlitwy. Żałośni, mali ludzie. Swoją drogą ciekawe, że niektórzy zamiast kalkulacji wybrali właśnie modlitwę. Naprawdę sądzili, że tam na górze kogoś to obchodzi? Już prędzej tych z dołu. Gdyby zgodzili się na układ z którymś z piekielników, uzyskaliby skuteczną pomoc. Cena również nie należałaby do wygórowanych, ot tylko jedna marna dusza.
    Sprzedałem część akcji w ostatniej minucie. Sekundę przed tym, gdy ich niespodziewany wzrost gwałtownie się odwrócił. Uśmiechnąłem się, słysząc przekleństwa z kilku stron. Zamknąłem laptop i skierowałem się do wyjścia. Dzięki tym wszystkim emocjom, niemal wyciekającym z budynku, czułem się jak nowonarodzony. Podliczyłem zarobione tego dnia pieniądze, jako że zainwestowałem sporą sumę, zysk także okazał się obiecujący. Milion z naddatkiem jednego dnia.
    - Wyglądasz jak ktoś bardzo zadowolony z siebie – rozległ się kobiecy głos za moimi plecami. Kuszący i nieco zachrypnięty, przez co jej słowa brzmiały jakby wypowiadała je w łóżku, nie na zatłoczonej ulicy.
    Odwróciłem się i uśmiechnąłem, spoglądając na piękną, pełną seksapilu brunetkę. Była ubrana w obcisłą czerwoną sukienkę, krótką przed kolana, lecz o długich rękawach, bardzo szykowną i podkreślającą figurę kobiety. Wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, co z pewnością zwiodło wielu śmiertelników. Ciekaw byłem, jak długo żyła w rzeczywistości.
    - A dlaczego miałbym nie być? Jestem przystojny, inteligentny i bogaty.
    Uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń, którą ująłem i pocałowałem, jak przystało na dżentelmena.
    - To prawda, a, jak mniemam, dziś stałeś się jeszcze bogatszy. Zmysł do inwestycji?
    - Coś w tym stylu – mruknąłem. - Potrafię też rozpoznać czarownicę.
    Jej uśmiech stał się szerszy i nabrał drapieżnego charakteru. Wsunęła dłoń pod moje ramię.
    - Swój pozna swego, co? Nie jesteś człowiekiem, prawda?
    - Nie obrażaj mnie. Po tych marnych kreaturach zostanie tylko pył...
    - A my trwamy wiecznie – wpadła mi w słowo. - Mam na imię Ivette.
    - Ezekiel – przedstawiłem się krótko.
    - Więc jak było, Ezekielu, rozbiłeś dzisiaj bank?
    - Dopiero się rozkręcam.
    Muszę przyznać, że Ivette była wdzięczną towarzyszką, piękną i zabawną. Nie zdradziła mi swojego wieku, ale byłem pewien, że liczy sobie nie mniej niż kilka stuleci. Władała potężną i niebezpieczną magią, a młodość czerpała dzięki ludziom. Kradła im ją. Żyła w podobny sposób, dorobiła się pokaźnej sumy dzięki bogatym i wpływowym partnerom. Nie pytałem, ile razy dorobiła się statusu młodej wdowy dziedziczącej fortunę, nie przypuszczałem, by pamiętała.
    Tego dnia również nie była sama, towarzyszyła siwiejącemu jegomościowi po czterdziestce. Jak na człowieka prezentował się dość dobrze, był wysoki i nawet przystojny, jak na ludzkie standardy. A to oznaczało, że nawet w snach nie mógł się ze mną równać. Odkąd spotykał się z Ivette, cieszył się niewiarygodną passą na giełdzie papierów wartościowych. Nie wątpiłem, że było to rezultatem jakiegoś drobnego zaklęcia. Głupiec nie wiedział, że tak naprawdę zbija fortunę nie dla siebie, a dla pięknej kobiety, którą lada dzień chciał poślubić.
    Jak się okazało, był również na tyle zazdrosny, by ruszyć w naszą stronę, gdy tylko zobaczył Ivette w moim towarzystwie. Zabawne, jak słabo rozwinięty instynkt mają ludzie. Zamiast uciekać na widok drapieżnika, sami pędzą ku niemu, jakby śmierć była czymś nie lada fascynującym. Ten konkretny przypadek nie tylko zakochał się w wiedźmie żywiącej się energią i młodością swych ofiar, ale postanowił zrobić sobie wroga ze mnie. Najpotężniejszego drapieżnika, jaki chodził po tym świecie.
    - Ivette, kochanie, czy ten osobnik ci się naprzykrza?
    Osobnik? Dobre sobie.
    - Nie bądź głupi, Max – prychnęła. - Pozwól, że przedstawię ci mojego nowego przyjaciela. - Położyła dłoń na moim ramieniu. - Ezekiel inwestuje od niedawna, ale ma doskonałe wyczucie rynku. Dokonał dziś prawdziwych cudów.
    Uśmiechnąłem się, słysząc te komplementy. Nie przypominałem sobie, byśmy zostali przyjaciółmi, jednak nie miałem zamiaru jej poprawiać. Obecna sytuacja z górą nie pozwalała mi na wdawanie się w potyczki z ludźmi. Nie przeżyłby tego. Miał szczęście, że rzadko wpadłem w złość, panowałem nad sobą o wiele lepiej niż na przykład mój przyjaciel. Zwłaszcza teraz, gdy był pokłócony z żoną. Rozbawiony tą myślą, uścisnąłem dłoń Maxa Warda.
    Przez cały czas Ivette mówiła mu o mnie w samych superlatywach. O dziwo, te słowa nie wywoływały już w nim zazdrości. Wystarczyło jedno magiczne słowo: fortuna. Nagle ten człowiek stał się miły i chętny do rozmów. Był ciekaw moich inwestycji, o których powodzeniu wspomniała jego czarowna partnerka. Bez wątpienia chciałby poznać też moje metody i stan konta, jednak nie lubiłem dzielić się sekretami. Jego passa i tak nie miała się pogorszyć, nie gdy miał u boku tę kobietę.
    - Naprawdę będziemy zaszczyceni, widząc pana u nas na obiedzie.
    O, to na pewno. Jestem przecież twoim bogiem, pomyślałem.
    - Obawiam się, że nie znajdę czasu w najbliższych dniach, jednak z pewnością jeszcze się spotkamy. I możesz mówić mi po imieniu, w końcu jestem przyjacielem tej czarującej damy. - Posłałem Ivette uśmiech, natychmiast go odwzajemniła. Nadal trzymała dłoń na moim ramieniu.
    - Będziemy tu jutro – oznajmiła, a jej słowa zabrzmiały jak obietnica.
    Skinąłem głową i ucałowałem jej dłoń.
    - A więc na pewno się zobaczymy.
    Pozwoliłem, by pocałowała mnie w policzek, jednocześnie szepnęła mi do ucha kilka słodkich obietnic. Spojrzałem w jej niesamowicie zielone oczy i posłałem uśmiech, który zwalał kobiety z nóg. Tylko tyle mogłem jej dać, reszta była zarezerwowana dla mojej narzeczonej. Czas, by w końcu to doceniła.

    Tak, jak się spodziewałem, spotkałem ją również kolejnego dnia. Tym razem miała na sobie elegancką suknię, której kolor oscylował między ciemnym różem a głębokim fioletem. Czarne włosy splotła w jeden z tych współczesnych grubych warkoczy. Mrugnęła do mnie kokieteryjnie, odpowiedziałem uśmiechem i stanąłem u jej boku.
    - Gdzie to twoje utrapienie? - zagadnąłem zamiast powitania.
    - Gdzieś w tym tłumie, jeden z jego znajomych objaśnia właśnie swoją teorię na temat inwestycji. Jest niedorzeczna, ale wszyscy ci mężczyźni uznali ją za fascynującą. A może ty chcesz podzielić się swoimi metodami?
    - Nie jestem tym zainteresowany. Poza tym obawiam się, że to mogłoby przeciążyć ich małe móżdżki.
    Zaśmiała się i ujęła mnie pod ramię. Razem ruszyliśmy w stronę miękkich sof. Poczekałem, aż usiadła, po czym zająłem miejsce obok.
    - Masz zamiar pobić swój wczorajszy rekord?
    - Tak planuję – uśmiechnąłem się. Pozwoliłem, by zerkała mi przez ramię, gdy dokonywałem ostatnich transakcji. Przez większość czasu bawiła mnie, kręcąc z niedowierzaniem głową.
    - Albo jesteś geniuszem, albo szaleńcem. Nikt nie gra tak ryzykownie.
    - Ja nie gram, Ivette, ja zarabiam. I wcale nie ryzykuję, wiem dokładnie, co robię.
    - Zatem geniusz. Albo snob. Jest też szansa, że oba po trochu.
    Uśmiechnąłem się szerzej, coraz bardziej lubiłem tę czarownicę. Oparła się wygodnie i założyła nogę na nogę. Rozmawialiśmy, póki wszystkie transakcje nie zostały na dziś zamknięte. Ivette była zainteresowana moją historią, tą, którą dla siebie stworzyłem, bo prawdy nie miałem zamiaru wyjawiać, jeszcze nie. Zatem streściłem jej opowieść o dziedzicu pokaźnej fortuny, który ma niezwykły zmysł do biznesu i postanowił wykorzystać go, inwestując na giełdzie.
    - Mam udziały w największych przedsiębiorstwach świata, lada dzień będę miał ich jeszcze więcej, co zmusi mnie do obecności na niektórych spotkaniach biznesowych, a wtedy stanę się rozpoznawalny w wielu kręgach – zakończyłem.
    - Jeśli będziesz gromadził fortunę tutaj, w takim tempie, z pewnością zainteresują się tobą także gazety. Prasa uwielbia takich jak ty – uznała. - Może powinieneś wydać przyjęcie? By z hukiem wkroczyć na scenę.
    Przyjęcie. Pełne wpływowych ludzi, atrakcyjnych kobiet, pewnie także prasy. Tak, to mogłoby wzbudzić zainteresowanie.
    - Myślę, że da się zrobić. Pojutrze. Wtedy będę już znany jako rekordzista Wall Street. - Podniosłem się.
    - Gdybyś miał wątpliwości, kogo zaprosić... - mruknęła, trącając kostką moje kolano. Zaśmiałem się.
    - Dostaniesz podwójne zaproszenie, Ivette. Możesz zabrać swoją zabaweczkę.
    Pokręciła głową i również wstała. Musnęła dłonią moje ramię.
    - Nie spodziewałam się niczego innego. Chciałam jednak zaproponować pomoc przy układaniu listy gości.
    - Mam już pomocnika.
    Przeciągnęła się i posłała mi udawanie urażone spojrzenie.
    - Wie o tych kręgach więcej niż ja?
    Uśmiechnąłem się.
    - O tak, skarbie.
    Odszedłem bez pożegnania, zadowolony z ciekawości, jaką w niej wzbudziłem, a także po to, by uniknąć rozmowy z towarzyszącym jej człowiekiem.
    Wydam przyjęcie, o którym będzie się mówić miesiącami, może latami. Dopuszczę do siebie wpływowych ludzi i zasieję ziarno, a gdy ono wykiełkuje, stanę się ich liderem. Autorytetem. Bóstwem. Zanim jednak zajmę się przygotowaniami, zaproszę Vi jako honorowego gościa, jako moją partnerkę.

    Znalazłem ją w niedużym, ale ekskluzywnym butiku. Trzymała cztery eleganckie wyjściowe komplety i właśnie kierowała się do kasy. Zdjąłem z wieszaka granatową suknię, która zwróciła moją uwagę przy wejściu. Miała ciemny gorset i jaśniejszy dół układający się jak płatki ciemnoniebieskich kwiatów. Położyłem kreację na ladzie.
    - Nie wiedziałam, że masz w planach zmianę stylu. - Vi spojrzała na mnie, przyjrzawszy się wcześniej sukni.
    - Dowcipna jak zwykle. Suknia jest dla ciebie. Wydaję przyjęcie i chciałbym, abyś ją włożyła.
    Zignorowałem pełne uwielbienia westchnienie i maślane spojrzenie ekspedientki.
    - Bądź tam przy mnie, Vi.
    - Obawiam się, że będziesz musiał ubrać kogoś innego, bo ja nigdzie się nie wybieram.
    Zapłaciła za swoje stroje i ruszyła do wyjścia. Z westchnieniem rzuciłem na ladę zapłatę za suknię z wygórowanym napiwkiem i zgarnąłem kreację, ruszając za przyrzeczoną mi kobietą.
    - Robisz to specjalnie, prawda? Żeby mi dokuczyć? Uwielbiasz przyjęcia, Vi, to chyba się nie zmieniło?
    Spojrzała na mnie przez ramię, nawet nie zwalniając.
    - Lubię, ale nie pójdę tam z tobą. Poza tym nie bawi mnie ta twoja gra.
    - Gra? Zapewniam nam przyszłość! - oburzyłem się, ale zaraz pokręciłem głową. Nie taki był cel tej rozmowy. - Dobrze bawiliśmy się na kolacji, prawda? Dlaczego nie chcesz tego powtórzyć?
    - Bo nie umawiam się z takimi jak ty, Zeke. A ty właśnie tego oczekujesz.
    - Takimi jak ja? Przystojnymi? Zniewalającymi?
    - Zadufanymi i władczymi – wpadła mi w słowo. - Oczekujesz zbyt wiele. Jestem wolna, Zeke. Sama o sobie decyduję, wybieram, jakimi osobami chcę się otaczać. Jestem szczęśliwa. - Spojrzała na mnie. - Bez ciebie.
    Zatrzymałem się. Nie takich słów się spodziewałem. Beze mnie. Byliśmy zaręczeni! Jak mogła być tak uparta?! Beze mnie?
    Obejrzała się przez ramię, widząc, że nie ma mnie obok.
    - Potrzebuję cię, Vi.
    Tylko tyle mogłem powiedzieć jej w tej chwili. I to wystarczyło, dostrzegłem zmianę w jej oczach.
    - Niech będzie, może się pojawię. Ale nie jako twoja partnerka. W tym celu musisz znaleźć kogoś innego.
    Uśmiechnąłem się.
    - Nie ma nikogo innego,Vi.
    - Jak sobie chcesz – parsknęła, tym razem jednak bez tej nuty złośliwości, którą zwykła rezerwować dla mnie i Doriana. - Prześlij mi konkrety – dodała i odeszła, a ja jej na to pozwoliłem. Wciąż trzymałem suknię, którą dla niej kupiłem, ale nie była teraz istotna. Dopilnuję, by trafiła do Vi przed przyjęciem.

    Po drodze do domu kupiłem piękną rezydencję wśród irlandzkich wzgórz; jeśli miałem wydać przyjęcie, potrzebowałem odpowiedniego miejsca. Przy okazji postanowiłem odwiedzić Doriana. Postanowiłem być dziś dobrym przyjacielem i podsunąć mu okazję do pogodzenia się z żoną. Zaproszenie na przyjęcie, o którym już jutro będzie bardzo głośno. Przy okazji usłyszałem kilka ciekawych plotek, jak ta, że sprowadził do domu kolejną nimfę.
    - Takie zabezpieczenie, jakby małżonka postanowiła w dalszym ciągu odmawiać ci dzielenia łoża? Wymienisz ją na nowszy model? - zażartowałem.
    - Obawiam się, że wpadłbym z deszczu pod rynnę – odpowiedział, zajmując miejsce w fotelu.
    - Więc zamiast tego bawisz się w bohatera?
    - To nimfa – rzekł krótko, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
    Naprawdę nie podobało mi się, że ta kobieta miała na niego taki wpływ.
    - I tyle? Będziesz ją chronił, bo przypomina ci żonę? Miękniesz, przyjacielu.
    - Goszczenie nimfy w swoim zamku to dla ciebie dowód słabości? - Uniósł brwi.
    - Cóż, jeśli w niczym ci to nie pomaga, wyciągasz do niej dłoń, bo jest podobna do twojej Sheili... to nie gościna jest słabością. Jest nią Sheila, a to niedobrze – wyjaśniłem. Pochyliłem się ku przyjacielowi. - A jeśli wróg zna twą słabość, to jesteś martwy.
    - Sugerujesz, że powinienem zwiększyć ochronę Sheili? - Skinął głową. - Pomyślę nad tym. Jako mojej żonie faktycznie może jej coś grozić.
    Przeczesałem włosy dłonią, zastanawiając się, co ja właściwie robię u boku żywego dowodu upadku naszej rasy. Ten idiota stracił głowę dla kobiety. A jeśli ktokolwiek, kto źle mu życzy, pozna tę słabość, Dorian po prostu wpadnie w jego pułapkę i sam zakuje się w kajdany. Czym ja sobie na to zasłużyłem? Powinienem pozwolić mu na błędy, a sam ewakuować się w jak najdalsze miejsce.
    - Może to jest jakaś opcja – mruknąłem. - Bo jak dorwą ją, dostaną też ciebie. Choć radziłbym bardziej martwić się o siebie.
    - O siebie? Masz na myśli Beliala? Nie sądzę, by ponownie spróbował napaść na Piekło, ale jeśli nawet, to jesteśmy przygotowani. A co u ciebie, jak twoje ambitne plany?
    - Do przodu – mruknąłem. Cóż za beznadziejny przypadek. Jeszcze raz przeanalizowałem powody, dla których chciałem utrzymać go przy życiu. - Przyszedłem zaproponować ci okazję do pogodzenia z żoną, choć już żałuję tego pomysłu.
    - Jaką okazję? - zainteresował się Dorian.
    - Organizuję przyjęcie, które pomoże mi rozsławić się wśród ludzkiej śmietanki towarzyskiej – wyjaśniłem. - Jesteście zaproszeni.
    - Przyjęcie? Ludzki bal? - Zastanawiał się przez chwilę. - Tak, to dobry pomysł. Wyprawiasz go w swoim zamku? Zaprosiłeś Genie?
    - Nie, kupiłem tu rezydencję. Zamek jest miejscem prywatnym, poza tym wyobrażasz sobie bandę ludzi, która się po nim kręci? Za żadne skarby. I oczywiście, że zaprosiłem Vi. - Zerknąłem na przyjaciela. - Obowiązują stroje wieczorowe.
    - Przyjdziemy – zapewnił. - Kiedy odbędzie się to przyjęcie?
    - Pojutrze. - Położyłem na stoliku kartkę z adresem. Dopisałem też datę i godzinę. - Kup żonie ładną suknię, może spojrzy na ciebie przychylniej.
    Spojrzał na mnie, jakbym powiedział coś niesłychanie głupiego.
    - Suknię? Myślisz, że to takie proste?
    - Myślę, że musisz być czarujący, a prezenty nigdy nie wadzą. Jeśli nie lubi sukienek, daj jej worek glonów – mruknąłem, czując pierwsze oznaki znudzenia tą rozmową. On był już nie do odratowania.
    - Poradzę sobie z nią – zapewnił mnie, zerkając na kartkę. - Mam nadzieję, że skoro to będzie śmietanka ludzka, nie będą tacy denerwujący jak ci prostacy z klubu. - Wyraźnie zaakcentował słowo śmietanka.
    - Wszyscy są denerwujący, ale ci są trochę mądrzejsi.
    - To dobrze. Zostaniesz na kolacji? - zaproponował.
    - Nie, mam jeszcze wiele do zrobienia, zjedz ze swoją panią. Na mnie już czas.
    - W takim razie do zobaczenia pojutrze – odparł.
    Skinąłem głową, a w następnej chwili przeniosłem się do zamku, by wykonać kilka telefonów.
 
 

8 komentarzy:

  1. Worek glonów, pff, Ezekielowi na łeb chyba ;) Ale ciekawe jest czytać o Dorianie z perspektywy Ezekiela. On widzi jak mocno się Dorian zmienia ;) Jeszcze tylko mógłby nie zabijać ^^
    Ale giełda... Ten to ma pomysły ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, Ezekiel ma trochę inne spojrzenie na to wszystko. A pomysłów mu nie brakuje.;)

      Usuń
  2. "Zjedz ze swoją panią" - faktycznie, niezłe ma o nim zdanie. xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ezekiel jest staroświecki. Pani - w sensie pani jego serca. Ale tak, według niego to źle świadczy o Dorianie.:p

      Usuń
    2. A więc na to samo wychodzi.^^

      Usuń
  3. Dziękuje pięknie.Ezekiel wciela w życie swój diabelski i wcale nie głupi plan.A Dorian zakochany na zabój.Dopiero patrząc na niego oczami przyjaciela widać to wyraźnie.I myślę,że Ve powinna mu trochę odpuścić.Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli Vi powinna przestać się fochać i zacząć umawiać z Ezekielem, tak jak on tego oczekuje?^^

      Usuń
  4. ach ten Ezekiel, jego plany zapanowania nad światem jesli anioły sie nie wtracą moga byc powazne, dzieki basniarzowi on szybciej niz Dorian dostosował sie do naszego swiata, za to Vi chyba nie bardzo chce byc jego partnerka, przejrzała go juz dawno temu i nie zamierza byc jego pania, nie podoba mi się tez jego wtracanie do zycia Doriana i Sheli, zawsze maja jakis kłopot gdy on jest w poblizu:)

    OdpowiedzUsuń