Od autorek

Od autorek

Drodzy Czytelnicy! Zapraszamy na epilog Doriana. Dziękujemy wszystkim,
którzy komentarzami dawali nam znać, że nasza powieść nie znika bezowocnie
w głębinach Internetu. Zapraszamy także na Szczyptę magii.
Pozdrawiamy i czekamy na Wasze opinie;)

16.01.2016

Rozdział VII

***Ezekiel***

    Zamknąłem księgę, gdy Baśniarz przekazał mi ostatnią z nagromadzonych przez milenia informacji. Wiedziałem już wszystko, czego potrzebowałem. Świat zmienił się o wiele bardziej niż mogłem się tego spodziewać, nakazując Baśniarzowi gromadzić każde usłyszane słowo, nie przypuszczałem jednak, że będę spał tak długo. Nadrobienie tego zajęło mi dni, podczas których Dorian, jak przystało na ignoranta, bawił się w najlepsze. W dodatku robił to całkiem głośno.
    Nie byłem pewien, ile dokładnie minęło czasu, odkąd wraz z żoną wybrali się w podróż. Kilkanaście godzin? Pewnie coś koło tego. Cóż, niech się bawią, nie są mi potrzebni. Sama myśl, że to słodkie nimfiątko mogłoby być mi do czegokolwiek potrzebne, była szalenie zabawna. Jednak to nie była pora na żarty. Miałem świat do opanowania.
    Na początek potrzebowałem własnego domu. Gościna u Doriana miała swoje plusy, nie musiałem pilnować służby, a Genevieve była tu częstym gościem, ale stać mnie na więcej. Przejrzałem mapy, zastanawiając się czy miejsce, które wybrałem przed wojną, jeszcze istnieje. Musiałem choć spróbować, góra wciąż powinna tam być. Odnajdę ją zatem, a kolejne kroki będą zależały od tego, jaki rezultat dadzą poszukiwania.
    Poderwałem głowę, kiedy drzwi się otworzyły. Obdarzyłem stojącą w nich kobietę uśmiechem.
    - Wyglądasz olśniewająco – oceniłem strój Genevieve. Miała na sobie cukierkoworóżowe spodnie ciasno przylegające do ciała, a także czarną bluzkę wiązaną za szyją. Włosy upięła wysoko, by odsłaniały długie bladoróżowe kolczyki.
    - Skoro komplementy mamy już za sobą, może powiesz mi, gdzie się wybieramy? - Usiadła w fotelu naprzeciwko mnie.
    Podałem jej mapę z zakreśloną lokalizacją. Przyjrzała się jej spod uniesionych brwi.
    - Islandia? A już się bałam, że wybierzesz Karaiby.
    - Nie chciałem cię rozczarować. Weź płaszcz – poradziłem jej, wstając. Westchnęła i zdematerializowała się, by po minucie wrócić w białym, krótkim futerku. Uśmiechnąłem się i otworzyłem przed nią drzwi. Ująłem ramię Genevieve, gdy mnie mijała i przeniosłem nas w odległą krainę skutą lodem.
    Za naszymi plecami rozpościerał się wulkan Snaefell, otaczały go skaliste pola tylko gdzieniegdzie przyprószone krótką trawą. Odetchnąłem, wdychając chłodne powietrze poranka. Ziemie nie zmieniły się przez cztery tysiąclecia. W oddali widziałem jakąś chatkę i pasące się kozy, jednak nie można nazwać tego dużą zmianą. Dalej, za głazami, dostrzegłem przyczajonego lisa polarnego.
    - Wulkan, o to chodziło?
    - Uśpiony – sprecyzowałem. - Ale dokładnie o niego nam chodzi. Konkretnie o to, co skrywa w swoim wnętrzu.
    Posłała mi sceptyczne spojrzenie, ale ruszyła we wskazanym kierunku. Jeśli wszystko wciąż spoczywało pod tym lodem, szczyt góry będzie idealnym miejscem, by stanął tam mój zamek.
    Wędrówka okazała się o wiele przyjemniejsza, niż na to liczyłem, po jakimś czasie Vi zapomniała być na mnie śmiertelnie obrażona i dała się wciągnąć w pogawędkę. Nie powiedziała tego głośno, ale nietrudno było mi się domyślić, że dawno nie wybrała się nigdzie, by po prostu rozkoszować się otaczającą ją przyrodą. I wyborowym towarzystwem.
    - Czego właściwie tu szukamy?
    Wyciągnąłem dłoń i pomogłem Vi wspiąć się na kilka ostatnich metrów. Wejście do wnętrza wulkanu powinno znajdować się gdzieś tam.
    - Skarbu, Vi. Złotej góry skrytej we mgle lub jak teraz zwą to miejsce.
    - Złoto? Po to przedzieraliśmy się aż tu? Bo myślisz, że znajdziesz tu złoto?
    Westchnąłem i był to jedyny komentarz dla jej braku wiary we mnie. Zawsze niedoceniany, choć przecież nigdy się nie myliłem. Nigdy nie popełniłem cholernego błędu i nigdy nie powierzałem niczego szczęściu. Pchnąłem głaz, który zagradzał mi drogę, jednocześnie odsłaniając przejście do wnętrza wulkanu. Posłałem Genevieve krótkie spojrzenie i skoczyłem. Nie spadałem długo, zwinnie wylądowałem na górze złotych monet, które osunęły się pod moim ciężarem, przez co zjechałem kilka metrów w dół.
    - Skacz, Vi! - zawołałem, choć ona już leciała ku mnie z zawrotną prędkością. Chwyciłem ją, kiedy znalazła się o krok ode mnie. - I jak podoba ci się mój skarbiec?
    Gwizdnęła przez zęby i rozejrzała się, podziwiając lśniące góry złota, srebra i klejnotów. Uśmiechnąłem się, widząc zdumienie na jej twarzy. Może w końcu oduczy się kwestionować moje słowa.
    - Wow.
    - Zawsze trzeba mieć coś odłożone na czarną godzinę. Nie planowałem tak długiego snu, ale...  jak widzisz, jestem w stanie zapewnić ci wszystko, czego tylko zapragniesz. Tu – wskazałem palcem ku górze – miał stanąć nasz dom. Był niemal gotowy, gdy wybuchła wojna. - Zerknąłem na nią, czekając na zjadliwy komentarz, jednak nie usłyszałem go. Zaniemówiła. - Wiem, że to daleko, jednak pomyślałem, że ta odległość sprawi, by twój ojciec przestał wtrącać się w twoje... nasze życie.
    Pokręciła głową, ale nic nie powiedziała. Zdecydowałem, że dam jej chwilę na przetrawienie dopiero co uzyskanych informacji. Kopnąłem stojący mi na drodze kufer i machnąłem dłonią ku sklepieniu, uwalniając moc krążącą mi w żyłach. Pasma lodu pomknęły wysoko, zwijając się w malownicze spirale, które po chwili stały się rzeźbionymi schodami. Zacząłem się po nich wspinać, a lodowa magia krążyła wokół mnie. Pierwsze muśnięcie stworzyło fundament, drugie – lśniące podłogi zdobione gwieździstymi wzorami. Słupy lodu wzbiły się ku niebu, skąd wystrzeliły na wszystkie strony świata, tworząc spadzisty dach i wysokie wieże.
    - Popisujesz się – usłyszałem melodyjny głos tuż przy uchu. Uśmiechnąłem się. Staliśmy na szczycie schodów wynurzających się z wnętrza góry, wywołane przeze mnie płatki śniegu spadały nam na głowy.
    - Jeszcze nawet nie zacząłem. - Uniosłem dłoń i śnieg zawirował, zmieniając się w lód. Przed nami tworzyły się ściany o wysokich oknach, pięknie rzeźbione, skrywające wnętrze mojego zamku.
    Kryształki lodu tańczyły na wietrze, lśniąc w blasku słońca, czułem, jak muskają moją skórę. Zamek nie był szczytem moich możliwości, cieszyłem się, że Genevieve może podziwiać jeden z moich rozlicznych talentów. Wysokie białe regały wznosiły się ku sufitom, idealnie współgrając z błękitem ścian. Rzeźbione stoły i krzesła również nie stanowiły problemu, podobnie jak kufry, łoża z kolumnami, biurka, lustra i półki. Wszystko białe i lekko lśniące, stworzone z lodu, który nigdy się nie roztopi.
    - No, no. Kiedy się tego nauczyłeś?
    - Po prostu to potrafię. - Zerknąłem na Vi, gestem zapraszając ją do środka. - Kiedy spałem, moja moc wzrosła. Jakimś sposobem czas nie stanął dla mnie w miejscu.
    Przypomniałem sobie nową sztuczkę, którą odkryłem podczas polowania z Dorianem. Postanowiłem wykorzystać ją w nieco inny sposób. Nowa warstwa lodu pokryła stoły i siedziska krzeseł, przemknęła po łóżkach i podłogach w komnatach. Dotknęła okien. Potem zaczęła się zmieniać. Wszystko było białe lub błękitne. Obrusy, poduszeczki, pościel, koce, dywany, zasłony. Jasne, stylowe, chłodne. Jeszcze nie. Brakowało... Machnąłem dłonią na kilka krzeseł, tym razem tworząc wokół nich gruba warstwę lodu. Stwardniała, następnie zmieniła się w puch i po chwili miałem już eleganckie fotele. Proszę, czyż nie jestem wspaniały?
    - To również coś nowego. Od jak dawna wiesz, że to potrafisz?
    Westchnąłem. Jak zwykle rzeczowa.
    - Po prostu wiem. Po przebudzeniu czułem, że coś się we mnie zmieniło. Resztę podpowiedział mi instynkt. Ta odpowiedź ci wystarczy, Vi?
    - Nie bardzo. Zeke, to nie jest normalne. Dorian się nie zmienił, a spał tak długo jak ty. Różnica to tylko dni. Nikt nie zmienia się we śnie.
    Troska w jej głosie mnie zdumiała. Oczywiście wiedziałem, że jej złość na mnie nie będzie trwała wiecznie, zbyt wiele nas łączyło, jednak zawsze była tak uparta. Patrzyła na mnie z taką wściekłością i niechęcią. A jednak była tu. I martwiła się.
    - To prawda, nikt przede mną. - Ująłem jej dłoń i uniosłem do ust. - To powinno ci przypomnieć, jak bardzo jestem wyjątkowy. - Pocałowałem wnętrze jej dłoni. - Wspaniały. Niepowtarzalny. I przystojny. Jestem spełnieniem twoich marzeń, Vi.
    Spojrzała na mnie z rozbawieniem, ale nadal dostrzegałem cień niepokoju w jej oczach. Udałem urazę, gdy cofnęła dłoń.
    - Nie, jesteś spełnieniem swoich marzeń. Doprawdy, przez cztery tysiąclecia nie spotkałam nikogo równie zakochanego w sobie. A teraz pomówmy o tym, co się dzieje. Może i jesteś lodowym smokiem, ale twoi poprzednicy również zapadali w sen.
    Pokręciłem głową. Usiadłem w fotelu i wskazałem jej miejsce na wprost. Zawsze była dociekliwa, lubiłem to w niej. Upór i skłonność do kwestionowania wszystkiego czyniły ją jeszcze bardziej interesującą.
    - Kładziemy się w ziemi, gdy potrzebujemy uzdrowienia. Gdy śpimy, ciało się reperuje. Nie zastanawiałaś się, co stałoby się z tym, kto zażywa snu, pomimo braku ran? Nikt z nas tego nie próbował. Byłem pierwszy, Vi. I mam swoją odpowiedź. Dobrowolnie złożyłem się w ziemi i odrodziłem się.
    Przez chwilę nic nie mówiła, jakby rozważała moje słowa i szukała w nich luki. Nie znalazła jej i w końcu usiadła.
    - Brzmi rozsądnie. Zauważyłeś jeszcze jakieś zmiany?
    - Nic to. O wiele bardziej nurtuje mnie to, jak zmienił się świat, nie ja sam. Zaczynam wszystko od zera, muszę zdobyć odpowiednią pozycję, nadrobić stracone lata.
    Wypytałem Genevieve o kilka szczegółów, których nie potrafił wyjaśnić mi Baśniarz. Pozwoliłem też zabrać się na zakupy, nie mogłem w końcu tworzyć wszystkiego z lodu. Vi wybierała, podczas gdy ja obserwowałem ludzi i układałem w głowie plan. Wszystko to miało należeć do mnie, choć musiałem zdobyć to na ludzki sposób. Wojna z aniołami nie mogła nastąpić już teraz. Nie byliśmy gotowi, by ją wygrać. Potrzebowaliśmy armii. Wyszkolonych, wiernych żołnierzy. A także tajnej broni. Do tego potrzebowałem czasu. Do tej pory będę trzymał się tych niedorzecznych zasad. To prawda, że wielu ludzi próbowało już przejąć władzę nad światem i nikomu się to nie udało. Jednak ja nie należałem do tej plugawej rasy. Byłem lepszy pod każdym względem.
    Uśmiechnąłem się, planując pierwszy krok.
    - Czy ty w ogóle mnie słuchasz?
    Zamrugałem i posłałem Vi czarujący uśmiech.
    - Zawsze i wszędzie. Co powiesz na to, by zostać królową?
    Przewróciła oczami, prychając jak kotka. Piękna kotka.
    - Zeke, nie mieszaj mnie w swoje marzenia.
    - Jako moja przyszła żona...
    - Nie. Zaręczyny uznaj za nieważne, to było dawno temu, teraz sama decyduję, z kim będę. A na pewno nie biorę pod uwagę ciebie. - Klepnęła mnie w ramię. - Ale nie martw się, z tak silną miłością własną nigdy nie będziesz samotny. A teraz wybacz, ale jem kolację z Azzem – dodała, nim odwróciła się, by zniknąć w tłumie.

    Była moja. Od zawsze. Nawet jeśli nie chciała tego przyznać. Zadbałem o to lata temu. Pamiętam ten dzień, jakby wydarzył się wczoraj, nie ponad cztery tysiąclecia temu. Zaczęło się od narady, podczas której Scrymgeour nakazał Genevieve usługiwać gościom. Zniosła to dzielnie, była piękna, dumna i pełna gracji. Na swoje nieszczęście, ponieważ nie byłem jedynym, który to dostrzegł. Laris, jeden ze Starszych, a zarazem wieloletni przyjaciel naszego wodza, nie odrywał od niej wzroku.
    - Twoja córka wyrosła na piękną kobietę, Scrymgeourze – powiedział tuż po tym, jak Vi opuściła salę.
    - I równie bezużyteczną. Nie mam pojęcia, jak mogłem wychować takiego słabeusza. To pewnie wina jej matki, jest zbyt pobłażliwa.
    - Crona? Wybacz, że to mówię, ale to największa tyranka w naszej wiosce. A dziewczyna jest piękna i ma dobre geny. Jestem pewien, że urodzi silnych synów. - Laris napił się wina. Jego obleśny uśmiech z pełnym powodzeniem mógł zastąpić słowa.
    - O ile uda mi się znaleźć dla niej odpowiedniego męża. Może i jest bezużyteczna, ale to moja krew i nie mogę pozwolić, by poślubiła byle kogo.
    Oczy Larisa rozbłysły. Zacisnąłem dłoń na szklance, nie chciałem wyobrażać sobie zjawiskowej Genevieve w łapach tego gada. Mógłby być jej ojcem. Lub dziadkiem. Nasza rasa może i była nieśmiertelna, a wieczna młodość należała do kolejnych atutów, lecz nasze zwyczaje pozostawały niezmienne. Próżność nie była naszą podstawową cechą, stąd każdy mężczyzna, który miał za sobą wielkie czyny jako wojownik i odchował dzieci, pozwalał, by jego ciało postarzało się o dziesięć, dwadzieścia lat. Był to znak dla nas, młodych, że takiemu wojownikowi należy się szacunek. Kobiety nie miały już tej dowolności, zwykle po prostu żona postępowała za mężem. Laris przekroczył ten pułap jeszcze nim się urodziłem. Na długo przed tym. Przekroczył też kolejną granicę, został ranny tak mocno, że stracił zdolność walki. A o ile pierwszy pułap był dowolny, drugiego nie można było lekceważyć. Mężczyzna, który nie mógł być już wojownikiem, musiał pozwolić swojemu ciału na kolejny proces starzenia. Według ludzkich miar, Laris wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat. Mimo to byłem pewien, że gdy tylko wspomni o ślubie, nasz wódz zgodzi się z radością. W młodości Laris zyskał wielką sławę jako wojownik.
    - Skoro mówimy o kobietach, rozumiem, że zebranie skończone? - przerwałem im.
    - Wygląda na to, że już wszystko omówiliśmy. Jak zwykle, dzięki tobie, chłopcze. - Wódz posłał mi uśmiech, zjawisko tak rzadkie jak zaćmienie słońca. - Możecie wszyscy wracać do swoich spraw.
    - Świetnie. Jednak, gdybyś znalazł dla mnie chwilę... - Laris podniósł się, jednak Scrymgeour pokręcił tylko głową.
    - Przyjdź jutro. Na dziś koniec interesów, Crona mnie oczekuje. - Mrugnął i odprawił nas gestem dłoni. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. - Jutro rano wybieram się z synem na polowanie, możesz dołączyć, jeśli zależy ci na czasie. Ty oczywiście także jesteś mile widziany, Ezekielu.
    Skinąłem głową i skierowałem się do drzwi za Larisem. Wyszliśmy razem, a ja jeszcze raz uważnie mu się przyjrzałem. Miał ciemną, spaloną słońcem i poznaczoną bliznami skórę. Każda z nich świadczyła o wygranej walce, jednak nie dodawały mu urody. Zmarszczki i zaczerwienione, szorstkie dłonie również. Intensywnie łysiał, a to, co mu zostało, wiązał w długi warkocz.
    - A więc interesuje cię Genevieve – zagadnąłem. Poprzednie pięć żon Larisa nie cieszyło się długim i szczęśliwym żywotem. Wszystkie za to dały mu dzieci.
    - Minęło już trochę lat od śmierci mojej ostatniej żony. Miło byłoby znów mieć w łożu kobietę. Przy okazji oddam przysługę przyjacielowi, a może nawet doczekam się jeszcze jednego syna, kto wie czy nie dwóch, Genevieve jest młoda i pełna sił.
    Ty obleśny draniu, pomyślałem. Twoje dzieci są starsze od niej. A mimo to Scrymgeour przyjmie cię z otwartymi ramionami.
    - Jej brat nie będzie zadowolony – napomknąłem, myśląc o tym, jak wścieknie się Dorian, gdy pozna los siostry. Westchnąłem, bo mnie również to się nie podobało, jednak jeśli Laris otrzyma zgodę od ojca Vi, nikt z nas nie będzie miał nic do powiedzenia. - Osobiście uważam, że to dobry wybór. Jestem pewien, że otrzymasz zgodę, równie dobrze już dziś możemy za to wypić.
    Spojrzałem w mętne, wodniste oczy Larisa i wiedziałem, że połknął haczyk. Niemal natychmiast zaprosił mnie do siebie. Nie miałem zamiaru odmawiać. Taką okazję w istocie trzeba uczcić trunkiem.

    Po szesnastu kolejkach Larisowi całkowicie rozwiązał się język. Opowiadał mi o swoich córkach, które wydał już za mąż, o synach w podróży i o swoich największych skarbach – truciznach. Nikt nie znał się na sztuce trucicielstwa tak dobrze jak Laris. Była jego pasją, odkąd kontuzja uniemożliwiła mu walkę. Był pewien, że w końcu znajdzie coś, co podziała nawet na boginki. I anioły. Rozumiałem jego pragnienie bycia najsilniejszą istotą tego świata. Władza to potężna broń i potrafiłem odnaleźć w sobie pewien szacunek dla tych, którym udało się ją zdobyć. Zupełnie inaczej było z głupotą, a do niej Laris miał znacznie bliżej.
    Wstałem, by napełnić kielich gospodarza, mój ciągle był pełny. Od drugiej kolejki, czego mój towarzysz zdawał się nie zauważać. Niektórzy z nas uwielbiali poddawać się wpływowi alkoholu, Laris uważał się za konesera, miał chyba największy zbiór win i innych trunków. Ja uważałem go za pijaka, co często było mi na rękę.
    - Jesteś świetnym kompanem, Ezekielu. - Poczułem mocne klepnięcie w plecy, nim odebrał ode mnie kielich i na powrót usiadł w fotelu. - Dlaczego dotąd tak rzadko rozmawialiśmy? Musimy to nadrobić! Wpadnij do mnie jutro po polowaniu! Uczcimy moje zaręczyny! - I wypił cały kielich za jednym pociągnięciem.
    - Istotnie, jutro chętnie się napiję – przyznałem, strzepując z ubrania jakiś pyłek. - Zaręczyny należy uczcić. Obawiam się jednak, że ty nie będziesz mógł świętować.
    - Co? Myślisz, że stary Laris będzie miał kaca, tak? - Podniósł się chwiejnie i przytrzymał krzesła. - No to się mylisz! - Parsknął pijackim śmiechem, który zakończył się atakiem kaszlu i zmusił go, by znów usiadł. Dostrzegłem krew na jego ustach, on jednak nie zdawał sobie z tego sprawy. Był zbyt pijany. - Może i jesteś lodowym, lecz teraz ja cię czegoś nauczę. - Znów się rozkaszlał. Uśmiechnąłem się i czekałem, niech uczy, skoro chce. - Jedna z tych butelek, to istny cud. Antidotum, które sprawia, że umysł znów jest świeży, a ciało sprawne. Jeśli umiesz warzyć odpowiednie składniki, możesz pić, ile zechcesz. - Znów zakaszlał i tym razem dostrzegł krew, która splamiła jego dłoń i koszulę. Jego oddech stał się świszczący, jakby nie mógł złapać tchu. Gwałtownie doskoczył do mnie i odepchnął, chwytając się blatu. Odsunąłem się.
    - Coś nie tak? - zagadnąłem spokojnie. - Może jednak tego wina było za dużo?
    Oczy Larisa rozszerzyły się, gdy dostrzegł butelkę zdobioną niebieskimi znakami.
    - Ty idioto... - rzęził. - Pomyliłeś butelki! Nalałeś mi tej nowej trucizny! - Ledwie trzymał się na nogach, więc chwyciłem go pod ramię i posadziłem na krześle.
    - I co? Działa?
    Opluł się krwią przy kolejnym ataku kaszlu. Ból musiał zżerać go od środka. W końcu na mnie spojrzał. I zrozumiał.
    - Nie pomyliłeś się, cholerny draniu. Zrobiłeś to specjalnie. - Odsunąłem się, by nie pobrudził krwią mojego ubrania. Było nowe i świetnie na mnie leżało. - Dlaczego?
    Głupiec. Ciągle nie rozumiał.
    - Ona jest dla ciebie za dobra, Laris.
    Zaśmiał się, lecz ten dźwięk przypominał raczej rzężenie konającego.
    - Chcesz ją? Niech cię, skoro tak ci zależy na tej blondyneczce, mogłeś wyzwać mnie na pojedynek. Z honorem!
    Cmoknąłem i pokręciłem głową.
    - Honor nie ma dla mnie znaczenia. Tak było prościej. I nikt nie powiąże mnie z twoją śmiercią.
    Nie podzielał mojego zadowolenia, jednak życie uchodziło z niego z każdym oddechem. Odczekałem, póki nie zyskałem pewności, że mam przed sobą trupa. Nie mogłem pozwolić, by ktoś go znalazł i usłyszał, że to ja za wszystkim stoję. Dlatego wycofałem się dopiero, gdy ciało zaczęło stygnąć. Nastał wieczór, lecz nie mogłem pozwolić sobie na wytchnienie we własnym domu. Miałem jeszcze coś do załatwienia. W bramie posiadłości Scrymgeoura natknąłem się na Doriana. Wściekłość w jego oczach powiedziała mi, że ktoś dziś umrze. Chwycił mnie za ramię.
    - Ojcu odbiło.
    - To niebezpieczne słowa, przyjacielu.
    Moje ostrzeżenie w ogóle na niego nie podziałało. Cofnął się, zacisnął pięści, zawrócił. Wyduś to z siebie, pomyślałem.
    - On uważa, że Genie spodobała się Larisowi.
    - Cóż, patrzył na nią, jakby chciał ją pożreć.
    - On jest stary! I obleśny. Genie nie może za niego wyjść. Ale ojciec mnie nie słucha, a matka go poparła.
    - Uspokój się, Laris przyjdzie dopiero rano. Wtedy będziesz się martwił. A teraz muszę porozmawiać z twoim ojcem.
    Skierowałem się do środka, a Dorian ruszył za mną.
    - On miał pięć żon! Będziesz patrzył jak Genie, słodka Genie, staje się kolejną? Cholera, ona zasługuje na więcej. Laris nie będzie jej szanował. Nie będzie dla niej dobry.
    - Pewnie nie – przyznałem, popychając masywne drzwi. Zerknąłem w stronę pokoju Genevieve. - Dlatego jej nie dostanie. - Uśmiechnąłem się, kiedy Scrymgeour stanął w drzwiach. - Znajdziesz dla mnie chwilę?
    - Oczywiście. Dla ciebie zawsze znajdę chwilę. - Wskazał pomieszczenie jadalne, gdzie służba nakrywała już do stołu. - Zjesz z nami?
    - Czemu nie, jednak najpierw chciałbym z tobą pomówić. - Usiadłem, Dorian zajął miejsce koło mnie, a wódz naprzeciwko.
    - Słucham cię, chłopcze. Co cię sprowadza? Czyżby mój syn prosił, byś odwiódł mnie od decyzji wydania Genevieve za Larisa? To dobra partia.
    - Owszem, jest dzielnym wojownikiem i ma poważanie wśród naszego ludu – przyznałem, ignorując mordercze spojrzenie przyjaciela. - Dorian uważa inaczej, ale o nic mnie nie prosił. Przyszedłem we własnym interesie.
    Scrymgeour pokiwał głową z aprobatą.
    - Mów zatem, czego ci trzeba.
    - Chcę prosić, byś jeszcze raz rozważył kandydaturę Larisa. - Uniosłem dłoń, prosząc by jeszcze nic nie mówił. - Jeszcze nie dałeś mu słowa, a on nie poprosił, rzucił jedynie aluzję. - Odetchnąłem, wiedząc, co muszę powiedzieć. - Ja proszę teraz. Składam ofertę w tym miejscu, w tej chwili. Przy mnie niczego jej nie zabraknie. Jestem bogaty, szanowany i, nie będę ukrywał, oczarowany twoją córką.
    Wydawał się zaskoczony. Obaj sprawiali takie wrażenie. Uśmiechnąłem się.
    - Chcesz moją córkę, Ezekielu?
    - Chcę. I mogę zaoferować więcej od Larisa. Wiesz o tym.
    Wiedział, a jakże. Gdyby nie to, że Laris pierwszy okazał zainteresowanie, zgodziłby się natychmiast. Teraz myślał intensywnie, jednak byłem pewien, że przyzna mi rację. Laris nie miał okazji załatwić sprawy oficjalnie, dlatego tak naprawdę ja go ubiegłem. Poza tym nawet w marzeniach nie mógł się ze mną równać. Nie był Ezekielem Zrodzonym z Lodu. Nie był nawet żywy.
    - Cóż, chyba nie spodziewasz się odpowiedzi innej niż twierdząca. Zgadzam się, Ezekielu. Jestem wielce rad, że będę mógł nazywać cię synem. - Spojrzał na Doriana. - Przyprowadź do nas siostrę, ogłosimy jej tę szczęśliwą nowinę.
    - Już idę, ojcze. - Wychodząc, ścisnął moje ramię. Posłałem mu spokojne spojrzenie i gdy już zniknął w komnacie Vi, pozwoliłem sobie na zadowolony uśmiech.
    Dopiero gdy wrócili, zaczęły się problemy. Vi nigdy nie była przewidywalna, co po części stanowiło jej urok. Była wyzwaniem. Niestety, dziś zamierzałem mieć wszystko pod kontrolą, a ona mi to uniemożliwiła. Zrozumiałem to, gdy tylko ujrzałem jej oczy po tym, jak Scrymgeour ogłosił jej radosną nowinę. Wysłuchała nas, a jej spojrzenie stopniowo wypełniały niedowierzanie i oburzenie. Powiedziała tylko jedno: nie. Jako pierwsza powiedziała mi nie.
    - Nie chcę go – wyjaśniła po chwili. - Nie chcę być jego żoną.
    - Zdajesz sobie sprawę, że każda kobieta w tej osadzie marzy, by za niego wyjść? - Scrymgeour uniósł brwi. To była pierwsza oznaka niezadowolenia. Nie chciałem wyobrażać sobie miary jego wściekłości, gdyby odkrył ciało Larisa przed zaręczynami córki.
    - To możliwe. Każda poza mną.
    - Cóż, wiesz też doskonale, że nie masz nic do powiedzenia w tej kwestii. Wyjdziesz za niego i będziesz dobrą żoną. Jeśli nie jesteś zainteresowana, sami ustalimy szczegóły.
    Genevieve otworzyła usta, by zaprotestować, ale Dorian położył dłoń na jej ramieniu.
    - Nie komplikuj, Genie, nie teraz.
    - Dogadamy się – przerwałem im. - Vi, usiądziesz z nami?
    Posłała mi poirytowane spojrzenie, ale zajęła miejsce koło brata, z dala ode mnie. Z tym poradzę sobie później, teraz musiałem ustalić datę i dopilnować, by rano znaleziono ciało.
    - Zatem? Ile czasu ci potrzeba?
    Zawahałem się. Jak długo musiałbym wszystko organizować? Wystarczyłby tydzień. Ale przekonanie Vi zajęłoby znacznie więcej. Spojrzałem na nią, szacując czas, jaki był nam potrzebny.
    - Miesiąc, dwa, jeśli miałbym rozbudować posiadłość. Vi?
    - Tak jakby interesowało cię moje zdanie – burknęła, patrząc na mnie z urazą. Ująłem jej dłoń.
    - Vi, nie pytam, jeśli nie chcę znać odpowiedzi.
    - Dwa.
    Skinąłem głowa i spojrzałem na mojego przyszłego teścia. Niech i tak będzie.
    - W takim razie chyba wszystko ustalone.

    Ciało znaleziono rano i oczywiście to mnie sprowadzono najpierw. Nie było trudno wmówić innym, że mający problem z alkoholem Laris upił się na tyle, że pomylił butelki i nie zorientował się, póki nie było za późno. Jego obsesja na punkcie trucizn i miłość do wina ułatwiły mi sprawę. Buteleczkę z groźną miksturą oczywiście zabrałem, by nie wpadła w niepowołane ręce. Dzięki temu oni nie mieli powodów do obaw, a mnie to mogło się jeszcze przydać. Niestety z Genevieve nie szło tak łatwo. Najpierw była wściekła i nie chciała mnie widzieć. Nie powiem, że nie poczułem się zawiedziony. Na szczęście nie zwykłem się poddawać. Odwiedziłem ją następnego wieczoru tuż po ceremonii pogrzebowej. Siedziała w ogrodzie, splatając niezapominajki. Usiadłem na ławeczce naprzeciwko niej.
    - Dorian powiedział mi o wszystkim – odezwała się, nie patrząc na mnie. - To Laris miał zostać moim mężem.
    - Cóż, taki miał plan – przyznałem.
    - A teraz mam uwierzyć, że przypadkiem się otruł?
    Za to ją lubiłem. Była bystra, bystrzejsza niż większość naszych kobiet. I piękna.
    - Wolałbym, żebyś uwierzyła. Ewentualnie możesz udawać, że wierzysz.
    Westchnęła i pokręciła głową.
    - Zeke, ale małżeństwo? Przecież my do siebie nie pasujemy. Nie zależy nam na sobie w ten sposób – nalegała, jakby miała nadzieję, że przytaknę i wszystko odwołam.
    - Vi, nie wiem, czego oczekujesz. Jeśli wierzysz w te brednie o miłości, to czas byś przestała. Jeśli zaś chodzi o ślub, to zawsze potrafiliśmy dojść do porozumienia. Szanujemy się, umiemy ze sobą rozmawiać. To więcej niż miała większość z nas. Oni uczyli się wszystkiego po ślubie, my to mamy.
    - Tak, zatem możemy się przyjaźnić, ale małżeństwo...
    - Jesteś piękna, Vi – przerwałem jej. Ciągnięcie tej rozmowy godzinami mijało się z celem. - Też ci się podobam, przyznaj.
    Prychnęła i podniosła się, otrzepując szatę.
    - Jesteś zarozumiały, bezczelny i narcystyczny. To, że kochałam się w tobie jako nastolatka nie znaczy...
    - Nadal ci się podobam, Vi – powiedziałem miękko. - Jak każdej kobiecie. A chcę ciebie.
    - Och, jestem zaszczycona – burknęła.
    Nie miałbym nic przeciwko, gdyby była zaszczycona. I zachwycona. Powinna być. Jednak brakowało tylko kilku dni, by wszystko się ułożyło.
    Dziś dzieliły nas całe tysiąclecia i choć byłem dumny z siły, jaką odkryła w sobie Vi, jej niechęć doprowadzała mnie do szału. Ale to się zmieni. Może nie dziś, może nie jutro, ale pewnego dnia znów będę ją miał.

    Oderwałem się od wspomnień w chwili, gdy jakaś niewysoka kobieta wpadła na mnie na ulicy. Zarumieniła się i zaczęła przepraszać, a w miarę jak mówiła, jej głos stawał się bardziej chropowaty. Nabierał erotycznego brzmienia. Kobiety często reagowały tak na mój widok. Zmieniały się w kusicielki albo nieporadne jąkały. Czasem korzystałem z uroków tych pierwszych, drugie tylko mnie bawiły. To przypomniało mi, że jedna kobieta wyłamała się ze schematu. Słodka do bólu zębów nimfa, którą mój przyjaciel wziął za żonę. Interesujące, że właśnie ona nie wykazała najmniejszego śladu zainteresowania. Kolejny powód, by jej nie lubić.
    - Może więc pozwolisz, bym zrewanżowała się kawą?
    Pomyślałem o mrożonej kawie. Z lodami. Niemalże nektar bogów. Jednak wolałem rozkoszować się jej smakiem w bardziej doborowym towarzystwie. Ta kobieta miała posłużyć mi się do czegoś zupełnie innego.
    - Nie pijam kawy, próbuj dalej – skłamałem, oceniając urodę kobiety. Dwadzieścia kilka lat, krótkie czarne włosy ułożone z pewną nonszalancją, brązowe oczy i duże usta. Nieduża, zgrabna, opalona, całkiem ładna.
    - Kolacja – wpadła na pomysł. - Chętnie coś ugotuję, gdybyś...
    - Świetnie – przerwałem jej. Jeśli dobrze gotuje, może się nadać. - Zapraszam więc do mnie.
    Radość w jej oczach zmieszała się z paniką. Jednak nie była tak przebojowa i wyzwolona, za jaką chciała uchodzić. Trudno, nadal była ładna i mogła dobrze gotować. Poza tym sama wpadła mi w ramiona.
    - Właściwie... właściwie czemu nie. Mieszkasz gdzieś blisko? Zapomniałabym! Mam na imię Francesca. Cesca. Przyjechałam na wymianę z... - urwała, kiedy chwyciłem ją za ramiona, a wszystko się rozmyło. Przenoszenie się z miejsca w miejsce dla mojej rasy jest czymś naturalnym, jednak ludzie to podlejszy gatunek. Nie dziwiło mnie, że ta dziewczyna poczuła się zamroczona. - … z Włoch. Jak, gdzie my...?
    - U mnie. - Puściłem ją. - Nie było daleko.
    Zdumienie na jej twarzy było irytujące. Tak, magia istnieje, co z tego?
    - Jak to zrobiłeś? Kim jesteś? - Zmarszczyła brwi, teraz wydawała mi się młodsza. - Czekaj... Jesteś wampirem? - Jej oczy się rozszerzyły, a ja uniosłem brwi.
    Wampirem? Ach tak. Stworzenia nocy żywiące się krwią. Wieczne, uwodzicielskie, wygłodniałe. Co za głupota. Blady i romantyczny, co? Cóż za absurd.
    - Rajciu! Jesteś nim, tak? O rany, zawsze chciałam umawiać się z wampirem!
    Ta dziewczyna jednak nie była dobrym wyborem.
    - Ależ ty głupia. Randki z wampirem? A potem co, romantyczne podsysanie? Byłabyś tylko drobną przekąską. Masz szczęście, że wampiry to tylko wymysł.
    Na jej nieszczęście ja istniałem naprawdę i nie miałem ochoty szukać dla niej zastępstwa, pomimo iż jej głupota aż bolała. Głównie mnie.
    - Nie jesteś wampirem? No to czym?
    - Twoim marzeniem – odparłem miękko, dotykając jej policzka. - Piękna Francesco z Włoch, czy oddasz mi swoje serce?
    No dalej, dziewczynko. Potrzebuję tej odpowiedzi. Patrzyłem jej w oczy, słuchałem bicia serca. Tego szalonego rytmu. Nerwowego przełykania. Odpowiedz.
    - Tak. Och tak, z radością oddam ci serce.
    Uśmiechnąłem się na to proste, pełne pragnienia wyznanie. Głupi, głupi ludzie.
    - Dziękuję – odparłem miękko. - Tylko tego pragnę.
    Radość rozświetliła jej spojrzenie i wtedy je wziąłem, jej serce. Wbiłem dłoń w jej pierś i zacisnąłem palce na sercu, pompując w nie magię. Lód spowił je w całości, gdy cofnąłem rękę, serce, które trzymałem, przypominało kryształ. Francesca patrzyła na nie pustym wzrokiem.
    - Teraz należysz do mnie. Obyś naprawdę dobrze gotowała. To będzie teraz twoja rola. Jutro znajdę ci towarzystwo. Wszystko jasne, Cesco z Włoch?
    Sztywno skinęła głową.
    - Tak, mój panie.
    Doskonale.
    - Możesz odejść.
    Dygnęła i bez słowa ruszyła do kuchni.
 
 
 

11 komentarzy:

  1. I w tym momencie oddanie swego serca nabrało całkiem nowego znaczenia.^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Zeke jest groźny.Myśli o zapanowaniu nad światem.On jest niebezpieczny,stanowi zagrożenie dla pokoju.Nie lubi żony Doriana? Ciekawe co Dorian na to.mam nadzieje że Vi go rozgryzie i przystopuje jego "mordercze" zapędy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Genevieve zna go na tyle dobrze, by wiedzieć, jakie to on ma zapędy.^^

      Usuń
  3. Wolę Doriana... Ezekiel zupełnie nie pojmuje, jak zmienił się świat i długo w swoim zachowaniu nie pociągnie. Ale stworzenie pałacu... jeszcze tylko brakowało "mam tę moc, mam tę moc..." :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To samo sobie pomyślałam ;) Elsa jak nic.

      Usuń
    2. Powiadacie, że chcecie Elsę?^^Zanotowałam. XD

      Usuń
    3. A Ezekiel właśnie doskonale pojmuje, jak zmienił się świat. Ale o tym cicho sza.;)

      Usuń
    4. Taak? To chyba jednak nie pojmuje, gdzie w tym świecie może sobie zająć miejscówkę ;)

      Usuń
    5. A Elsę zostawmy Krainie Lodu ;) Ja chcę czarownice na nowo w opowiadaniu :D

      Usuń
  4. dziekuje , jak myslałam , Dorian wypoczywa to Ezekiel knuje, chce zostac panem swiata a Gennie ma byc jego królowa , wybrała ja juz tysiace lat temu i raczej nie zmieni zdania, jak widzielismy po trupach dazy do celu, ale Genny ju znie jast tak niewinna jak kiedys i podejrzewam ze jego zadanie bedzie trudniejsze niz sie spodziewa:)

    OdpowiedzUsuń